Friedrich Amadeus Leibniz | 20. 06. 2011
Po incydentalnych, niewyjaśnionych aż do niedawna przypadkach zgonów w nadgranicznych wsiach starsi na pewno jęli już biadolić w strachu, co by gorsze nieszczęście na głowy ich nie spadło. Tak, jak zazwyczaj, całkiem zresztą słusznie, niewielu kłopocze się ich zawodzeniami, tak dziś – ku powszechnej trwodze – starszyźniane przerażenie nie tylko okazało się być uzasadnione, ale na inne generacye rozpowszechniać się poczęło. Wieść, bowiem, niosła, a dziś ledwie potwierdzoną została, że morowe powietrze południe naszego kraju znów opanowało.
– Bardzo jestem przerażony. – To szokujące wyznanie udało nam się wydobyć z ust Karla Wendaszyego, jednego z tysięcy peczańskich uchodźców, mozolnie prących naprzód ku chorwackiej granicy. Drogi tak pełne są ludzi, wozów, bryczek i zwierząt, że jakikolwiek ruch w przeciwną stronę zamarł już przed dwoma dniami. Z tego długiego już na wiele staj pochodu słychać skargi i zawodzenia, czuć zaś strach. Niejeden z uciekinierów nazbyt dobrze pamięta historie swych dziadów, powtarzane po całych regionach, o poprzedniej zarazie, która dotarła wreszcie do samej stolicy, by i tam żniwo zbierać, „nasyciwszy się już krwią włościańską”. Na kanwie wydarzeń tamtych lat wyrósł również pokaźny zbiór literatury każdego chyba gatunku, poczynając od naukowej Reflexyi nad morowego powietrza pochodzeniem pióra uznanego w swoim czasie Antona Madarta, przez detektywistyczną Kosę zniszczenia, popularną szczególnie w kręgach dworskich, aż po dowcipne Kostuchy dryblowanie, tj. relację z pląsów Pani Śmierci w trzech xięgach spisaną.
Ogniska zarazy, wpierw w najdrobniejszych osadach pojawiwszy się, wraz z wagabondami do miasta największego w okolicy Pecz się dostały. Uczony żaden ni duchowny stwierdzić z jakiej to destynacji przybyło powietrze, jeśli to nie w siołach z grzechu pachołków się wylęgło, stwierdzić nie może.
Żadnego kwartału z polecenia polgármestera zamykać jeszcze nie poczęto.